Mówi się, że koty posiadają dziewięć żyć. Jeśli to prawda, to Milka trafiła do nas już po zmarnowaniu swoich ośmiu żywotów. Na skraju wyczerpania, niemal pozbawiona futra z powodu toczącej ją grzybicy miała problem nawet z samodzielnym jedzeniem. Początkowo umiała tylko zlizywać mleczko z naszych palców.
Pierwsza wizyta u weterynarza była traumatycznym przeżyciem. Świeżo upieczona pani doktor po kilku minutach rozmowy zaproponowała jedyne w jej mniemaniu wyjście - uśpienie kotki. Nie skorzystaliśmy z tej propozycji i znaleźliśmy weterynarza, który zechciał nam pomóc. Jakiś czas później na główce Milki zaczęły pojawiać się pierwsze włoski, które następnie zmieniły się w gęstego jeżyka. Nasz kot wyzdrowiał!
Po pojawieniu się w domu dziecka w Milce zaszła pewna zmiana. W stosunku do nas bywała agresywna, natomiast malucha otoczyła opieką. Często spała przy nim, nigdy nie robiąc mu krzywdy. Za to nam się obrywało, kiedy tylko w domu rozległ się dziecięcy płacz. Czasem miauczała wtedy głośno, częściej jednak gryzła nas gdzie tylko mogła sięgnąć.
Następnym mieszkańcem naszego domu został drugi kot - maluch o imieniu Pippin. O dziwo, oba koty jakoś się dogadywały. Poza sporadycznymi przypadkami obywało się bez bójek. Bardzo dobrze układała im się współpraca, nawet przy ściąganiu smażącego się mięsa z patelni na podłogę. Nieodzowna była również ich pomoc przy wszystkich domowych remontach, porządkach i imprezach.
Po piętnastu latach Milka odeszła w styczniu tego roku. Tak jak pierwszego dnia, również ostatniego nie mogła już jeść i zlizywała tylko sos z mojego palca. Gdybyśmy posłuchali kiedyś pani weterynarz, stracilibyśmy piętnaście lat przygód i wygłupów (najwięcej spania i turlania się) a nasz syn nie poznałby nigdy przyjaciółki, która była z nim zawsze.