Skrawki życia /tematygodnia #20/

2003 rok - przeczytałam i spięłam się lekko. Był taki? Pierwsza próba wydobycia czegokolwiek z pamięci zakończona porażką. Próżnia i ciemność. Jeden z takich okresów w moim życiu, z których nie pamiętam kompletnie niczego. Jak wydarte kartki z książki, jak dziury na mapie.


Zostawiłam temat, nie chciałam drążyć. Jednak temat nie chciał zostawić mnie, domagał się uwagi. Jak pojedyncza, wystająca nitka może doprowadzić do sprucia całego swetra, tak ta jedna liczba obracana wciąż w myślach zaczęła w końcu odsłaniać coraz większe obszary mojego życia. Najpierw kluczowe wydarzenia, potem pomniejsze... znalazłam pamiętniki, przeczytałam odpowiednie fragmenty, potem obejrzałam zdjęcia.

Nie potrafię zapanować nad własnym życiem, pchnąć je na właściwe tory. Zbyt długo trwałam w bezruchu licząc na innych. Zawiodłam się. Teraz, kiedy muszę wziąć sprawy we własne ręce, nie potrafię!

Tak pisałam wtedy. Dopiero co skończyłam studia, które nie dały mi na tamten czas żadnych wymiernych korzyści. Dwójka małych dzieci i ponad trzy lata z nimi w domu. Samotna, choć nie sama. Bardzo ciężka sytuacja finansowa. Problemy w związku.

Z pamiętnika wyłania się obraz wewnętrznej walki pomiędzy iluzją a prawdziwym życiem. Tu i ówdzie, spośród ostrożnych sformułowań zaczyna wyzierać straszliwe podejrzenie. A co, jeśli mogę polegać tylko na sobie? Czy zbudowałam swoje życie na ruchomych piaskach? Czy to jest mój własny, prywatny matrix, z którego trzeba się będzie w końcu obudzić?
Rozczarowanie i dziecinna złość na los. Jak to? Trzeba się samym sobą zaopiekować? Nikt mnie nie uratuje? Nie uszczęśliwi?

Dużo czasu upłynęło, zanim to do mnie dotarło. Tak, trzeba się zająć sobą. Nie oglądać na innych, nie czekać na korzystne zrządzenie losu, wróżkę, co wsadzi do karocy i pośle na bal. A ja byłam jak listek niesiony prądem rzeki, rzucany na wszystkie strony i podtapiany.

Punkt wyjścia był kiepski. Kilka lat z dziećmi w domu pozbawiło mnie i tak słabego poczucia własnej wartości. Pracodawca stanowczo zapowiedział, że nie mam po co wracać z urlopu wychowawczego. Musiałam zdecydować, co dalej. Będę szczęściarą, jak mnie ktoś przyjmie na sprzątaczkę - myślałam. Wierzyłam w to.

Napisałam, że byłam jak listek płynący z prądem rzeki. To prawda, przez większość czasu pozwalałam się nieść nie mając pomysłu na życie. Jednocześnie w kluczowych momentach doznawałam objawień - obierałam jasny cel i dążyłam do niego jak na autopilocie. Sądzę, że to instynkt przetrwania przejmował kontrolę.

Tak więc w roku 2003, w samym środku tak zwanej życiowej czarnej dupy, przypomniało mi się, jak jeszcze w liceum kolega skomentował moje bazgroły: powinnaś zostać grafikiem komputerowym!
Dobra! - pomyślałam.

Nie umiałam nic, brakowało pieniędzy, żeby pójść na kurs czy do nowej szkoły. Ale uczepiłam się tej myśli pazurami. Mój partner miał na komputerze zainstalowany jeden program graficzny - Coreldraw, wersja 6.0, zaczęłam się uczyć wieczorami. Przerobiłam podręcznik i stwierdziłam - jestem gotowa! Mogę być projektantem! Uśmiecham się na to wspomnienie... Przeczesałam Panoramę Firm w wydaniu papierowym, następnie internet i wypisałam wszystkie firmy reklamowe. Potem wysłałam swoje CV do około stu firm, większość tradycyjną pocztą, nieliczne wiadomości drogą elektroniczną. Jeszcze dziś słyszę dźwięk nawiązywania połączenia z internetem przez modem...

Dzień po wysłaniu ostatniego maila zadzwonił właściciel małej pracowni reklamowej mieszczącej się przy tej samej ulicy, co mój blok. Rozmówca, nawiązując do moich aspiracji zawartych w liście motywacyjnym zrobił mi wykład, na czym polega praca prawdziwego projektanta. Następnie uprzedził, że nie potrzebuje grafika, ale pracownika fizycznego. I może mi zapłacić 5 złotych za godzinę na rękę. Na czarno. Zgodziłam się!

To była moja pierwsza praca w nowej branży. Najpierw kilka miesięcy przy robótkach ręcznych - składanie ekspozytorów i stojaków, frezowanie i szlifowanie elementów, klejenie, gięcie pleksi na ciepło... Potem przeszłam do biura, aż w końcu, po około 6-7 miesiącach, dorwałam się do "projektów". Proste rzeczy, by nie powiedzieć prostackie. Wiele z nich mogłoby dzisiaj pretendować do wyróżnienia na stronie grafik płakał jak projektował. Każdy jakoś zaczynał :)
Potem zrobiłam krótki kurs Photoshopa, który dał wstępne obycie z programem, ale zero umiejętności praktycznych. Pamiętam, jaki potworny wstyd przeżyłam, gdy któregoś dnia sam klient pomagał mi poprawić projekt, z którym sobie nie radziłam... Przełknęłam i to. Siedziałam w pracy z podręcznikiem i uczyłam się w wolnych chwilach.


Tak zaczęła się moja kariera zawodowa i stało się to w 2003 roku. Coś dobrego i pożytecznego wyłoniło się z totalnej ciemności... prawdopodobnie właśnie ta ciemność zmobilizowała mnie do wysiłku. W akcie desperacji zapomniałam na chwilę o wstydzie, niepewności i lęku przed oceną. Myślę o tamtej mnie z rozczuleniem... Nawet dzisiaj, z 15-letnim doświadczeniem i własną działalnością nie śmiem nazwać siebie projektantem!

Trudno uwierzyć, że to wszystko działo się tak dawno temu. Media żyły aferą Rywina i strzelaniną w Magdalence - kto za 15 lat będzie pamiętał dzisiejsze skandale? W czerwcu głosowałam w referendum za wejściem Polski do Unii Europejskiej, a pod koniec roku nie mogłam się już doczekać ostatniej części Władcy Pierścieni...


Dziś nie jestem już bezwolnym listkiem na wodzie. Pozwalam się nieść prądowi tylko wtedy, gdy jest mi z nim po drodze. Czy byłabym równie silna, gdyby nie rok 2003 i jemu podobne?


Tekst powstał w ramach konkursu Tematy Tygodnia #20, stanowi nawiązanie do tematu nr 2.


H2
H3
H4
3 columns
2 columns
1 column
23 Comments